Pierwszy raz na Fornoście z perspektywy nieśmiałej introwertyczki

julia

Jak zacząć grać w larpy? Większość osób trafia do nas przypadkiem. Przyjeżdżają ze znajomymi, mają jakieś doświadczenia z klasycznym RPG, chcą spróbować czegoś nowego. Szczególnie trudne jest to dla osób, które na konwencie nie znają nikogo, albo prawie nikogo. W tym roku po raz pierwszy przyjechała do nas Julia, która miała w zasadzie żadne doświadczenie z larpami, a w dodatku sama przyznaje, że bliżej jej do stereotypowej introwertyczki, którą stresuje wchodzenie w nowe środowisko. Jak sobie poradziła? Przeczytajcie sami, bo podzieliła się z nami swoimi wrażeniami z pierwszego konwentu. Lektura szczególnie polecana osobom nieśmiałym i obawiającym się, że sobie „nie poradzą”.


Larpy były dla mnie czymś nowym. Może nie zupełnie nieznanym, lecz w dużej mierze nowym w kwestii uczestnictwa. Wielokrotnie namawiana na udział w Fornoście, w końcu dałam skusić się obietnicom doskonałej zabawy, nowych doświadczeń i szansą na zawarcie ciekawych znajomości. Co może być w tym trudnego, pomyślałam, tyle lat już grywam w papierowe RPG, na pewno jakoś się wkręcę. Przecież to takie RPG z tą różnicą, że na żywo. Wtedy nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo się pomyliłam…

Na Fornost przyjechałam znając dwie osoby, trzecią zapoznaną w czasie podróży. Pierwsze dni imprezy spędziłam więc w miarę możliwości w ich towarzystwie, tkwiąc w swoim comfort zone, grywając w gry planszowe (których wybór był iście miodny) i wypoczywając przy książce gdzieś pod drzewkiem. Sielanka pełną gębą. Z boku przysłuchiwałam się rozmowom przyszłych larpowych współgraczy, zadawałam pytania o to jak właściwie wygląda rozgrywka. Z czasem jak dostawałam coraz to bardziej wyczerpujące odpowiedzi, serce powolutku podchodziło mi do gardła, stres narastał. Zaczynałam się zwyczajnie w świecie bać. Wszyscy byli tak doświadczeni, tak pewni siebie, byli tu już wielokrotnie, zagrali dziesiątki larpów. Nie ma mowy, przeszło mi przez myśl, nie wyjdę na grę, ośmieszę się, walnę tyle gaf, że wstyd będzie wyjść z namiotu. Nie znam dobrze świata, w którym mam zagrać. Nie miałam nawet odpowiednich strojów. Mój stres stał się widoczny. Podzieliłam się swoimi obawami z jednym uczestników i po krótkiej, dodającej odwagi rozmowie, ruszyłam do mistrza gry po swoją kartę postaci. Larp nosił nazwę „W cieniu Promienia” i był osadzony w świecie podobnym do westernu. W miarę czytania otrzymanej karty znów zaczynałam mieć wątpliwości. Odegram? Wykonam zadania? Kto jest kim? Z kim rozmawiać? Kogo unikać? Czy mogę usiąść sobie w kąciku i obserwować rozwój wydarzeń? A co jeśli ktoś coś będzie ode mnie chciał? Co wtedy powiedzieć? Co mogę, a czego nie mogę? Muszę założyć kieckę?!

Stchórzyłam. Oddałam kartę. Zwiałam.

Przez następne godziny obserwowałam jak wszyscy szykują się do wyjścia w teren, przebierają się, dyskutują z innymi, którzy mają wspólne interesy z ich postaciami. Przewracałam kolejne strony książki zerkając z ukosa na mistrza gry, czy aby nie będzie próbował mnie wciągnąć raz jeszcze. Odetchnęłam z ulgą, że nic takiego się nie stało, że uszanował moją decyzję. Jednak gdy gracze opuszczali obozowisko, poczułam, że chyba jednak tracę okazję do dobrej zabawy. Ogółem, że coś umyka mi sprzed nosa i to tylko dlatego, że zabrakło mi odrobiny śmiałości, że sparaliżował strach przed czymś jeszcze nieznanym. To coś jak ten pierwszy raz, kiedy mama prosi dziecko o pójście do sklepu po ziemniaki do zupy, daje drobniaki i dodaje, że za resztę możemy kupić sobie chrupki z Pokemonami. A my rezygnujemy, bo przecież pani w sklepie jest taka straszna i zadaje trudne pytania z rodzaju „a ile tych ziemniaczków, skarbie?”. Irracjonalny strach. Irracjonalny to dobre słowo. Bliska mi osoba zwykła mawiać „dwójki ci za to przecież nie postawią” i to wspomnienie znów zachęciło mnie do spróbowania. Było już jednak za późno, uczestnicy larpa zniknęli. Westchnęłam więc ciężko i wróciłam do lektury. Postanowiłam, że spróbuję następnym razem.

Nie poczytałam długo, książkę zasłonił cień. Właściciel cienia wyglądał na zdesperowanego. Brakuje nam jednej osoby do survivalowego larpa, powiedział, nie daj się prosić. Chodź, będzie fajnie. Zapytałam „ale…co właściwie będziemy robić?”. Usłyszałam odpowiedź: poganiamy się po lesie, rozpalimy ognisko, zbudujemy szałas, takie przyjemne rzeczy. Zastanowiłam się. Brzmi łatwo, bez odgrywania, bez trudnych zadań, bez mechaniki, tylko zabawa. Zgodziłam się. Wyjdę z comfort zone powoli, stopniowo, pomyślałam.

Nic bardziej mylnego.

Szybko okazało się, że larp ten był przykrywką i w pewnym momencie płynnie złączył się z równoległym larpem „W cieniu Promienia”. Co więcej, tylko ja o tym nie wiedziałam.

Zaklęłam pod nosem.

Byłam tak zaskoczona rozwojem wydarzeń, że nie miałam czasu myśleć o tym czy gram dobrze. Od czasu do czasu spoglądałam z udawanym wyrzutem na tego, który mnie w to wpakował, i, nie wchodząc w szczegóły całej gry, sprawnie wykonałam swoje zadanie. Podczas gry pozostali gracze sami garnęli się do rozmowy w nadziei, że posiadam użyteczną wiedzę, i zupełnie nie miało znaczenia to, że gram po raz pierwszy. Bo właściwie dlaczego miałoby mieć? Mimo, że nie znałam mechaniki walki (a taka istniała podczas gry), nie była ona w moim przypadku potrzebna. No i…nie miałam jak poznać mechaniki, nie byłam obecna na briefingu mechanicznym, w końcu nie wiedziałam nawet co mnie czeka. Bawiłam się świetnie, całkowicie zapominając o wcześniejszym stresie.

Kolejne dni mijały jeszcze przyjemniej. Dzięki pierwszemu larpowi nieśmiałość wobec nowych osób zniknęła, wszyscy byli bardzo rozmowni, weseli, pomocni i cierpliwi wobec mnie, całkiem niedoświadczonej osoby. Zanim przyszedł czas na Grę Główną, największą atrakcję Fornostu, po drodze zagrałam jeszcze w dwóch, prostych larpach. Akcja jednego toczyła się na arenie dla gladiatorów, gdzie wcieliłam się w hazardzistkę i zbiłam całkiem niezłą fortunę. Drugi natomiast był larpem politycznym, całkiem zamkniętym w jednym pomieszczeniu, gdzie odbywały się obrady. Tamtego dnia zdałam sobie sprawę, że w kwestii tego typu zabaw zdecydowanie wolę grać w terenie, jako człowiek czynu, nie słowa. Dla wszystkich początkujących mam więc radę: należy spróbować każdego rodzaju rozgrywki aby dowiedzieć się jaki odpowiada nam najbardziej.

Przejdźmy teraz do Gry Głównej.

Swoją kartę postaci dostałam na długo przez Fornostem, dzięki czemu mogłam przeczytać ją setki razy, upewnić się czy wszystko dobrze rozumiem, jak również zasypać pytaniami swojego cierpliwego Mistrza Gry. Gdy wreszcie wszystko było jasne, przyszedł czas na poznanie mojej przyszłej drużyny. W tym celu dodano mnie do niewielkiej grupy na Facebooku, gdzie wspólnie dogadywaliśmy szczegóły dotyczące naszych postaci, znaki rozpoznawcze frakcji, sposób postępowania i taktykę. Już wtedy wiedziałam, że Gra Główna jest na znacznie większą skalę niż inne larpy, o których słyszałam gdzieniegdzie, nie byłam więc aż tak zaskoczona. Schody pojawiły się dopiero gdy przyszło tworzyć kartę postaci, rozdawać punkty umiejętności. Choć przeczytałam mechanikę od dechy do dechy po kilka razy, nie byłam zdecydowana na co wydać moją niedużą liczbę punktów umiejętności. Co jest potrzebne? Z czego skorzystam? Co przyda się naszej drużynie, czego nam brakuje? Muszę przecież coś do ekipy wnieść, jakąś przydatną umiejętność, magiczny przedmiot. Byłam zdeterminowana, by stworzyć postać wartościową ze względu na to, że moja drużyna to doświadczeni, wieloletni gracze. W związku z tym, mimo bycia kompletnym żółtodziobem, chciałam zabłysnąć i nie zadawać zbyt wielu pytań. Jak się później okazało, popełniłam totalną głupotę i dopiero gdy zorientowałam się, że niewiele wyciągam z rozmowy, zasypałam swoją drużynę mnóstwem pytań. Dowiedziałam się jakie wybrać umiejętności, co może się przydać zarówno mi jak i drużynie oraz jak z nich w praktyce korzystać. Po zbudowaniu postaci ustaliliśmy pobieżnie relacje, a całą resztę dogadaliśmy już na Fornoście z dala od uszu potencjalnie ciekawskich współgraczy.

Dzień przed Grą Główną należało zbudować lokacje na terenie Gry, w lesie. Część obozowisk miała status tajnych, w tym nasza. Ukryliśmy ją więc na tyle, aby nie rzucała się w oczy z głównego szlaku, ale jednocześnie dotarcie do niej nie było wyjątkowo utrudnione. Sam pomysł budowania lokacji bardzo pozytywnie wpływa na wczucie się w przyszłą rolę, a brak jakichkolwiek współczesnych gadżetów nie psuje klimatu. Dwie największe, stałe lokacje, wioska oraz fort, zrobiły na mnie duże wrażenie. Wiele pracy zostało włożone w zbudowanie tak dużych drewnianych konstrukcji. Co więcej, konstrukcje te są co roku udoskonalane.

Pierwszego dnia grę rozpoczynaliśmy w naszym ukrytym obozie. Moja drużyna testowała i dopracowywała taktykę walki, natomiast ja… czekałam. Czekałam na kawałku pnia, niespokojna choć podekscytowana. Miałam już dwa larpy za sobą, mimo to wciąż nie byłam pewna co i jak właściwie powinnam robić podczas większej gry. Czy może udać się gdzieś samotnie i spróbować wykonać swoje zadania, czy może trzymać się swojej drużyny mimo, że fabularnie byliśmy luźno związani? Kiedy dostaliśmy sygnał rozpoczęcia gry, wyszliśmy w teren…

Opisywanie całego przebiegu Gry i moich emocji z nią związanych zajęłoby pokaźne kilka kolejnych stron, dlatego postaram się skupić na tym co najważniejsze.

Z początku czułam się zagubiona. Wiele postaci znało się z poprzednich edycji Gry Głównej, miało wspólne interesy, wiedziało gdzie się kierować w konkretnej sprawie. Zastanawiałam się czy tylko ja stale myślę o swoim zadaniu, czy rozmowy mojej drużyny też do czegoś prowadzą, czy może są tylko elementem odgrywania postaci, wczuwania się w klimat. Milczałam i myślałam. W kółko i wciąż. Obserwowałam co się dzieje, analizowałam (i podziwiałam stroje graczy, a niektóre były boskie, dopracowane co do najmniejszego elementu). I te natrętne myśli prawie popsuły mi całą zabawę. Zamiast spróbować poczuć się jak moja postać, wciąż byłam tym żółtodziobem, który rozmyślał tylko o swoim zadaniu, o mechanice i o czym do czorta tak rozmawia moja drużyna. Czy ja też powinnam? Przecież tak to powinno chyba właśnie wyglądać – poszukiwanie wskazówek wśród innych graczy. Zanim jednak zdążyłam zrealizować swój plan, fabuła ruszyła do przodu, zaczęliśmy rozwiązywać zadania, tym razem jako cała drużyna. I dzięki Bogu, bo dopiero wtedy przestałam się spinać o swoje własne zadanie. Jeszcze je zrobię, pomyślałam, jutro też jest dzień. Nasze zadania były przyjemne, a sam fakt, że w końcu pojawił się jasno wytyczony cel i droga ku niemu, sprawiła, że to właśnie na tym teraz skupiłam swoje myśli. Graliśmy aż zastała nas noc. Przy świetle lamp wykonaliśmy zadanie, które zakończyło się potyczką między drużynami. A nasza, po zwycięskiej walce, czmychnęła do lasu.

I tak zakończył się pierwszy dzień Gry Głównej.

Dnia drugiego już wiedziałam co chcę zrobić i jak należy to zrobić. Pierwszego dnia zdobyłam całkiem sporo informacji, zaaklimatyzowałam się i cały stres i napięcie zniknęły. Szybko znalazłam osobę, która (w moim mniemaniu) miała mi pomóc wykonać zadanie. Niedługo potem znalazł mnie inny gracz, któremu to tym razem ja pomogłam wykonać jego zadanie. To czy podjęłam dobre decyzje… cóż, pozostawiam w rękach Mistrzów Gry. Ważne, że próbowałam!

Po jakimś czasie nadszedł czas na kulminacyjne momenty gry, sprzeczne interesy wielu drużyn niechybnie prowadziły do konfrontacji. Po kilku potyczkach nastąpiło dość niestabilne, polityczne pojednanie. Wszystko obserwowałam z boku, ciesząc się w duchu z zabawy, na twarzy mając jednak grymas niezadowolenia adekwatny do zaistniałej sytuacji i obecnych postaci. I choć nie wykazałam się walce czy w dyplomacji, udowodniłam sama przed sobą, że strach przed tym wszystkim był absolutnie zbędny, a tylko odbierał mi sporą część przyjemności z gry. Nauczyłam się wiele, głównie na swoich własnych błędach (szczególnie w kwestii zaufania względem pewnych frakcji…) i to też można uznać za duży plus. Wiem już, że aby dobrze się bawić, wcale nie trzeba ślepo dążyć do wykonania swojego zadania, ponieważ podczas Gry czeka na graczy całe mnóstwo innych przygód do przeżycia i zadań pobocznych. Najfajniejsza część gry to klimat jaki jej towarzyszył. Przygoda moja i mojej zacnej drużyny zakończyła się w sposób słodko-gorzki. Część zadań została wykonana, choć nie obyło się bez poświeceń. Zaangażowałam się emocjonalnie w los swojej drużyny, do dziś zdarza mi się o tym czasem rozmyślać.

Podczas spotkania po Grze zaprezentowano wszystkim graczom podsumowanie rozegranej historii. Czułam się zaszczycona, że nawet jedna z decyzji jakie podjęłam została wspomniana. To dowód na to, że nawet takie szaraki, mają swój wkład w rozwój wydarzeń jeśli tylko zechcą. Nie muszą mieć ani cudownych strojów ani umiejętności na najwyższych poziomach. Jedyne czego potrzeba to zaangażowanie i chęci, pokonanie własnych barier. Pozostałą część wieczoru spędziliśmy przy ognisku, piekąc kiełbaski, rozmawiając i śpiewając.

Pożegnania są często najsmutniejszą częścią takich imprez. Sama byłam zdziwiona jak bardzo szybko przywiązałam się do wielu osób, że wystarczył tylko tydzień by pomyśleć „za rok tu wrócę, by znów spotkać tych samych, cudownych ludzi”. Nie sposób nie polubić grupy tak otwartej i przyjaznej. Zaangażowanie i pasja jaką organizatorzy wkładają w stworzenie świetnej imprezy jest naprawdę niesamowita.

Na zakończenie powiem tak: rośnij Fornoście. Rośnij duży i silny, a na pewno uszczęśliwisz całą masę osób takich jak ja, żółtodziobów szukających sposobu na wypoczynek, nowych przygód i przyjaźni. Już nie mogę doczekać się gdy znowu o poranku, jeszcze zwinięta w kłębek w ciepłym śpiworze, usłyszę z megafonu wesołe „dzień dobry Fornoście!”.